6:30 rano, 24 lutego. Zapowiadał się piękny słoneczny dzień. To był czwartek, końcówka ferii zimowych, dlatego moje dzieci były u babci, więc czekał mnie luźny dzień bez gotowania i pośpiechu. Obudził mnie telefon od przełożonej. To się nigdy nie zdarzało, więc odbierając już wiedziałam, że coś się święci... Może jakiś pożar, przestępstwo, wypadek - spokojnie ogarnę to, pomyślałam i odebrałam telefon.
"To niemożliwe, to na pewno jakaś pomyłka, którą ktoś jeszcze dziś wyjaśni. Wojna? W Europie? Nie, to nie może być prawda. Jeśli nawet Putin poważył się na takie szaleństwo, to przecież są na tym świecie mocarstwa, potężne organizacje, od których wiele zależy, nie pozwolą mu na to! " - takie myśli w kółko kołatały mi się w głowie, gdy w pośpiechu ubierałam się do pracy i później, gdy już z mikrofonem jechałam z Przemyśla do Medyki. Nadal nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo następnie dni i miesiące w Przemyślu przewrócą się do góry nogami i raczej nie wynikało to z mojej głupoty, braku wyobraźni czy ignorancji. Ja w to po prostu nie chciałam wierzyć, wypierałam ze swojej podświadomości słowo "wojna". Nie, nie tu. Nie 10 kilometrów od mojego miasta! To nie mogła być prawda.
Na przejściu granicznym w Medyce okazało się, że granica jest zamknięta. Nikogo jeszcze nie wpuszczają do Polski, panował spokój, taka prawdziwa cisza przed burzą. Nie było jeszcze ekip telewizyjnych, które w następnych godzinach wręcz wyrastały tam jak grzyby po deszczu. Nie było tam jeszcze wolontariuszy, organizacji humanitarnych, medyków. Porozmawiałam z kilkorgiem osób, które z bagażami stały nieopodal pasów granicznych, jacyś studenci, którzy z Polski chcieli wracać do swoich domów na Ukrainę, ale każdy był jeszcze zdezorientowany, nikt nic nie wiedział. Jako jedyny reporter mojej rozgłośni w Przemyślu musiałam wracać do redakcji. Następne godziny to był milion telefonów. Rzecznik prasowy straży granicznej jeszcze nie wydawał żadnych konkretnych komunikatów, czekaliśmy. Po południu okazało się, że na przemyski Dworzec PKP wjedzie pierwszy pociąg z Kijowa.
Pierwszą osobą, z którą rozmawiałam po przyjeździe tego pociągu do Przemyśla, była studentka z Kijowa. Ja chyba nadal nie chciałam wierzyć w to, co właśnie stawało się naszą nową rzeczywistością, ale kiedy zmęczona podróżą Tamara powiedziała mi, że widziała jak rosyjskie pociski bombardują budynki w Kijowie, kiedy w jej oczach pojawiły się łzy, bo w Kijowie zostali jej rodzice, a ja dostrzegłam w jej oczach dodatkowo bezgraniczny smutek - przestałam żyć swoimi romantycznymi mrzonkami o światowych mocarstwach, które niczym rycerze na białych koniach za chwilę wjadą i załagodzą całą sytuację. Tamara mnie obudziła, polały się moje łzy i wtedy po raz pierwszy poczułam strach. Porozmawiałam wtedy jeszcze tylko z kilkorgiem pasażerów kijowskiego pociągu. Z każdą kolejną rozmową było tylko gorzej. Ja uwielbiam swoją pracę, ale tego dnia zdecydowanie nie mogłam tak powiedzieć. Wróciłam do domu bardzo późno, ciesząc się, że dziećmi opiekuje się babcia.
Dzieci. "Jak ja im to powiem? Jak wytłumaczę moim dzieciom, że tuż obok nas właśnie wybuchła wojna? Czy mam się pakować i uciekać z nimi w głąb Europy?" - to nie były tylko moje myśli, tak myślały tysiące mieszkańców ziemi przemyskiej. W następnych dniach oddziały paszportowe na Podkarpaciu wprost zostały zalane wnioskami, tworzyły się ogromne kolejki. Wiem, bo wnioski moich dzieci znalazły się wśród tysięcy innych.
Smutek i strach - jeśli te dwa uczucia zakorzenią się w człowieku, to staje się on kimś innym. Na tym zawsze bazowali wielcy tego świata, by przejmować kontrolę nad resztą. Odebrać to najcenniejsze i wzbudzić strach o życie swoich najbliższych, o byt swojej Ojczyzny.
Następny poranek rozpoczęłam od Dworca PKP. Z nową siłą, wyspana i w miarę wypoczęta. Potrafię wiele znieść, ale gdy zaraz na wejściu zobaczyłam małego, może 5-letniego chłopca z brudną buzią, okutanego w koce, pogrążonego we śnie na leżaku, na dworcu kolejowym, to znowu pękłam. Ale to już był ostatni raz. Mówią, że człowiek ma niezwykłe możliwości przystosowawcze. I to jest prawda. Obrazki, jakie wówczas widzieliśmy na przemyskim dworcu, które później oglądał już cały świat, były niewiarygodne. Tego poranka spotkałam na dworcu też ludzi z Urzędu Miejskiego w Przemyślu, na czele z prezydentami naszego miasta. Wymęczeni po całej nocy, milczący, niedowierzający chyba jeszcze w to, co widzą. Piękne stylowe wnętrza przemyskiego dworca zostały w jedną noc zamienione w najpopularniejszy na całym świecie punkt recepcyjny dla uchodźców z Ukrainy.
Jako dziennikarz radiowy rozmawiałam tego dnia z wieloma osobami. Z pierwszymi wolontariuszami, którzy przybyli na dworzec, z prezydentem Przemyśla, który chyba jeszcze nie wiedział o tym, że właśnie zaczyna się dla niego wyczerpujący, ale jakże potrzebny i ważny maraton ciężkiej bezinteresownej pomocy uchodźcom. Kilka tygodni później o Wojciechu Bakunie słyszał już cały świat. O prezydencie małego, sześćdziesięciotysięcznego, przygranicznego, polskiego miasta, przez które w ciągu doby przewijało się 75 tysięcy osób! O jego zaangażowaniu w pomoc Ukrainie, o organizacji transportów humanitarnych na Ukrainę, o świetnej organizacji pomocy Ukraińcom w Przemyślu, o "przywitaniu" wicepremiera Włoch Salviniego w Przemyślu.
Ale to wszystko wydarzyło się później...
Tego dnia antena radiowa Eski info była całkowicie zdominowana przez wiadomości z przejścia granicznego w Medyce, z Dworca PKP w Przemyślu, z przemyskiego magistratu. Wojna, wojna, wojna...Dzień też zakończył się bardzo późno.
W sobotę (26 lutego) rano dostałam telefon od kolegi, przemyskiego samorządowca, który postanowił zorganizować spontaniczny punkt pomocy na jednym z największych parkingów w Przemyślu. Chodziło o odciążenie i odblokowanie drogi z Przemyśla do przejścia granicznego w Medyce, gdzie masowo zaczęli zjeżdżać ludzie z Polski i różnych krajów Europy po odbiór swoich bliskich, uciekających z Ukrainy. Władze miasta oraz służby mundurowe zaczęły kierować ich na parking przy ul. Lwowskiej, tam bowiem szybko powstało spontaniczne centrum przesiadkowe i tu w ciągu kilku najbliższych godzin zaczęli trafiać uchodźcy.
"Pomożesz? - Jasne, że pomogę". Zwerbowałam kilka przyjaciółek i w godzinę byłyśmy na miejscu. Tu parę dni później zaczęło funkcjonować największe Centrum Pomocy Humanitarnej w Europie. Kiedy przyjechaliśmy z grupką przyjaciół na miejsce, nie było tam jeszcze nic, a ogromny budynek, w którym niegdyś znajdował się supermarket Tesco, stał jeszcze zamknięty. Na naszych oczach rosły pierwsze namioty.
To, co wydarzyło się w ciągu najbliższych godzin, było niesamowite i dziś wspominam to jak milion migawek z filmu akcji. Z minuty na minutę przybywało uchodźców i ludzi chętnych do pomocy; dość szybko i sprawnie podzieliliśmy obowiązki, każdy wiedział, co ma robić.
Nie było czasu na jakieś refleksje, zatrzymywanie się. Z jednej strony setki samochodów prywatnych mieszkańców Przemyśla i okolicznych miejscowości, którzy podjeżdżali do naszych namiotów z mnóstwem "darów", toreb wypełnionych żywnością, ubraniami, lekami, kosmetykami, pampersami, zabawkami, wodą. Oni to po prostu zostawiali, a my tworzyliśmy pierwsze magazyny. Z drugiej strony coraz to nowe wsparcie od służb, takich jak ochotnicze straże pożarne z powiatu i województwa. Niektórzy przyjeżdżali naprawdę z daleka! Dzięki nim mieliśmy ogrzewane namioty, w których wieczorem mogli odpocząć strudzeni podróżą uchodźcy.
Tak, to było wszystko spontaniczne, to była pierwsza pomoc w nagłym wypadku, bo takim nagłym wypadkiem był wybuch tej wojny i napływ tysięcy ludzi z Ukrainy do tak małego miasta, jakim jest Przemyśl. Każdy z nas tego dnia spotykał się z nagłymi przypadkami, którymi były zarówno ukraińska młoda matka z małym gorączkującym dzieckiem, którą skontaktowałam z pediatrą moich dzieci, jak i obywatelka Francji z wyraźnymi problemami emocjonalnymi, z dwójką maleńkich dzieci, mówiąca tylko w języku francuskim, którą dzięki pomocy prezydenta skontaktowaliśmy z francuskim konsulatem. Nagłym przypadkiem był każdy głodny i zmęczony człowiek, który trafiał tam wtedy do nas, którego należało nakarmić i wyposażyć w żywność na drogę, bo Przemyśl był dla tych ludzi miejscem przesiadki. Niezwykłe było to, że bez trudu każdego mogliśmy nakarmić, a uchodźcy z Ukrainy dziwili się, że to wszystko "za darmo". Niektórzy krępowali się podejść, wtedy my podchodziliśmy do nich.
Mieszkańcy naszego regionu pokazali się w tym dniu z jak najlepszej strony. Ramię w ramię wszyscy pracowaliśmy mimo zmęczenia, nawiązało się wtedy mnóstwo pięknych przyjaźni. Wiem, że na lata. Podjeżdżały do nas prywatne osoby z wielkimi garami świeżej zupy. Moja przyjaciółka, na co dzień prawniczka, cały weekend stała w kuchni i gotowała dla uchodźców, kolega, przemyski przedsiębiorca, zaopatrywał w agregaty prądotwórcze, oświetlenie do namiotów... Takie osoby można by wymieniać w nieskończoność.
Zgłaszali się mieszkańcy Przemyśla i sąsiednich miejscowości z gotowością do przenocowania potrzebujących uchodźców w swoich domach! Noc była bardzo zimna. Szybko w akcję włączyły się Koła Gospodyń Wiejskich z okolicznych miejscowości, przemyskie stowarzyszenia, oraz przemyskie restauracje, które zaczęły wspomagać nas, dowożąc jedzenie. Nie było jeszcze w Przemyślu World Central Kitchen, współpraca z tą ogromną organizacją dopiero się nawiązywała, a my byliśmy takim pierwszym plastrem na otwartą ranę, który należało nakleić, bo tego wymagała sytuacja. Zaczęli zjeżdżać dziennikarze z obcych krajów, ekipy telewizyjne, a ja zdałam sobie sprawę z tego, że też wykonuję ten zawód dopiero wtedy, jak jeden poprosił mnie o wypowiedź do mikrofonu.
Często wspominając to, co tam miało miejsce, nasuwa mi się określenie: "partyzantka". Tak, to było działanie intuicyjne. Na pewno wiele rzeczy odbyło się niezgodnie z "normami", ale nie było czasu na czekanie na oficjalne pozwolenia, bo ci ludzie potrzebowali pomocy i wsparcia już!
Przez te dwa dni (pierwszy weekend wojny) parking po dawnym Tesco w Przemyślu stał się ogromnym punktem pierwszej, spontanicznej pomocy, a kiedy wróciłam do swojej pracy zawodowej w poniedziałek już pieczę nad tym miejscem sprawował Urząd Miejski, wszystko zaczęło się systematyzować. Zaczęło się tam tworzyć Centrum Pomocy Humanitarnej, które istnieje do dziś.
Każdy z nas pamięta początek tej wojny inaczej. Dla wielu stała się ona początkiem nowego życia, dla świata Przemyśl stał się stolicą wolontariatu. Rozmawiając z setkami wolontariuszy z granicy, z punktów recepcyjnych, wiem, że to, co przeżyli i zobaczyli, zmieniło ich na zawsze, pokazało, kto jest jakim człowiekiem. Jedno tylko nie uległo i nigdy nie ulegnie zmianie: słowo „wojna” – to najgorsze słowo na świecie.